8 czerwca 2007 (piątek)
(Archiwum)

Missing the target / Za-gubienie celu.

W momencie, w którym stajesz się skąpym, dotykasz podstawowego fenomenu życia, rozwoju, dzielenia. Uporczywie przylegając do rzeczy materialnych, gubisz cel, przegrywasz. Ponieważ rzeczy nie są celem, Ty, twoje najskrytsze ja, jest celem. Nie piękny dom, ale piękny Ty. Nie bogactwo pieniężne, ale bogaty Ty.

Nie posiadanie wielu rzeczy, ale wolność, otwartość na miliony rzeczy, pisał Osho, kontrowersyjny indyjski guru, który pewnego dnia zaprzysiągł wojnę hipokryzjom i fatamorganom zachodniego świata oraz jego skostniałym wzorcom i dogmatom.


Rajneesh Chandra Mohan, bo tak naprawdę nazywał się guru, w latach osiemdziesiątych osiedlił się w Stanach Zjednoczonych, gdzie w prowincjonalnym miasteczku w stanie Oregon założył wielki kompleks parareligijny. Choć sam uważał się za wroga religii i określał się mianem jedynie nauczyciela technik medytacyjnych, był doskonałym mówcą i człowiekiem oświeconym (również w zachodnim sensie). Nie dziwi więc fakt, że szybko zjednał sobie wielu wyznawców, głównie z wyższym wykształceniem uniwersyteckim. Zawsze pogodny nauczyciel duchowy głosił, że samo życie jest bogiem i należy umiejętnie je wykorzystać. Namawiał do korzystania z tego, co ma się tu i teraz, uprawiania wolnej miłości i intensyfikacji doznań we wszystkich dziedzinach życia. Za pomocą prostego języka wprowadzał zachodniego słuchacza w świat jogi, zen, tantryzmu, i sufizmu, wydobywając z nich esencję wschodniej, ale i zarazem dosyć uniwersalnej religijności. Uznawał przy tym, że Rolls-Royce jest lepszym miejscem medytacji, niż grzbiet osiołka, nadwyrężonego zwierzęcia, na którym podróżował Franciszek z Asyżu.

 

Tak wprost sformułowane stwierdzenia uderzające w tradycyjne świętości tak zwanego chrześcijańskiego Zachodu nie mogły się spodobać jego półświadomym przedstawicielom. Wkrótce fala ksenofobicznych kowbojów doprowadziła do zamknięcia ośrodka, a sam guru trafił do więzienia. Tym samym znalazł się także pod ostrzałem amerykańskiej administracji uznającej się za obrończynię wartości zachodniej cywilizacji. Najprawdopodobniej podtruwany talem, środkiem do likwidacji niepoprawnych politycznie więźniów, upodlony przywódca popadł w poważną chorobę, która doszczętnie go osłabiła. Oklejeni etykietą public enemies i skazani przez USA na banicję, Osho i jego sekta szukali azylu w ponad dwudziestu państwach, w tym kilku europejskich. Rajneesha i jego wyznawców spotkało jednak niepowodzenie. Jedyną prawdziwą formą powitania okazywał się akt deportacyjny. Oto jak współczesne systemy, dumnie definiujące się jako demokracje, zareagowały na podważanie swoich zakorzenień.

 

Pewnego dnia historię zamęczenia indyjskiego guru - w dość mitologizującej formie - opowiedział mi kolega, z którym spotkałem się w szanowanej instytucji publicznej, na pompatycznej konferencji dotyczącej problemów sztuki współczesnej. Siedząc w ostatnim rzędzie sali wykładowej, słuchałem jego opowieści równocześnie z dobiegającym z głośników zrzędzeniem prowadzącego spotkanie. Tematem konferencji było niefortunnie postawione pytanie: Czy sztuka jeszcze coś znaczy? Owo jeszcze, jak się domyśliłem, miało być synonimem tak chętnie i bezkrytycznie przyjmowanych pojęć postmodernizmu, które wielu podrzędnych krytyków sztuki nieustannie dokłada do każdej postawionej przez siebie współcześnie tezy. Niektórzy krytycy sztuki tak często kwestionują przedmiot swych odniesień – sztukę, że zaczynają kwestionować też samych siebie. Zaś w napychaniu swych tekstów cytatami z wybitnych postmodernistycznych filozofów dochodzą do takiej perfekcji, że sami ochrzcili mieszankę nowych filozofii i teorii kultury mianem post-postmodernizmu.

 

Wykładowca krzyczał między innymi, że nic po Duchampie nie może być nie konceptualne, a wszelka sztuka, która jeszcze coś przedstawia sama siebie skazuje na pośmiewisko. Wkrótce po zejściu z podium owego profesora o dużym stopniu łysienia i źle skrojonej marynarce khaki, na scenę wkroczyła dumna jak paw przedstawicielka Uniwersytetu. W pełnym dosyć kwaśnej ekspresji wykładzie uświadomiła zebranym w sali, że odbiorcy sztuki ciągle szukają jakoby tkwiącej pod powierzchnią sztuki tajemnicy, głębi. Podziemnej warstwy obrazu, pod którą artysta chciał coś ukryć. A tej jakoby głębi wcale nie ma, bo sztuka nic nie znaczy. Jest czym jest.

Patrząc na tą czterdziestoletnią brunetkę o bujnych lokach i jej przybrany wyraz twarzy, kiedy pewna siebie komunikowała: Sztuka nic nie znaczy, ogarnęło mnie przerażenie. W tym samym momencie mój sąsiad, sprzedawca historii indyjskiego guru zacytował swego mistrza: Uporczywie przylegając do rzeczy materialnych, gubisz cel, przegrywasz.

 

Owa tajemnica artysty oraz półprzezroczysty, nieodgadniony cel jest tym, co tak łatwo może zagubić się w rozważaniach i sformułowaniach niektórych, przepełnionych ochotą zemsty na sztuce, krytyków. Patrząc na dzieło sztuki nie zastanawiamy się przecież, co ono oznacza. Szukamy jednak odniesień do własnych słowników obrazów i dajemy rozwinąć się indywidualnej interpretacji. Sztukę trzeba czuć – skonstatował mój kolega, a ja zapragnąłem opuścić już salę konferencji, na której niby-elitarna banda dokonywała samosądu. Wychodząc

z tego zdewastowanego audytorium, pomyślałem zaś wprost: Uporczywie przylegając do pozbawiania sztuki znaczeń, przegrywamy.

 

Krzysztof Łukomski

 

Wystawa bedzie czynna do 8 czerwca w godzinach od 16:00 do 19:00

 

ul. Jackowskiego 5/7


ostatnia aktualizacja: 2007-05-18
« powrót
Komentarze
Polityka Prywatności